-Handlem zajmował się mój dziadek, babcia, ojciec i matka. Ja zajmowałem się handlem praktycznie przez całe dorosłe życie. Syn nie poczuł żyłki handlowca i został zawodowym żołnierzem. Jako oficer ma za zadanie bronić ojczyzny, a nie myśleć o handlu. Trochę szkoda, bo rodzinna tradycja pójdzie w zapomnienie- żali się Waldemar Szadurski, handlarz z Ostrowca, a jak sam o sobie mówi handlarz z dziada pradziada. Człowiek, który nie potrafił żyć bez handlu i kontaktu z klientami.
Z koniem po jarmarkach
– Moja babka to miała smykałkę do handlu taką, że nikt jej nie przeskoczył w tym, co robiła – opowiada pan Waldemar. – Ona nawet jak miała skończone 60 lat to jeździła po wsiach, wypatrywała, co ładniejszego konia kupowała od gospodarza i szła z nim na koński jarmark. Szła tak nie raz dwie lub trzy doby. Spała w stodołach jak jej gospodarze pozwolili, a jak nie to pod gołym niebem. Szła, aż doszła na jarmark, a jak już doszła to było wiadomo, że sporo zarobi. Pamiętam jak kiedyś babcia zabrała mnie na taki jarmark. Za to, że jej pomagałem dostałem czekoladę i precle. W czasie wolnym od jarmarków babcia sprzedawała różne używane ubrania, które wcześniej od kogoś odkupiła. Można powiedzieć, że moja babcia była prekursorką ciucholandów, ale i pieniędzy miała, co nie miara. Na moich oczach rósł piękny murowany dom, w którym zamieszkali dziadkowie przeprowadzając się z ciasnej drewnianej chałupy. Zawdzięczają ten dom handlowi, bo i dziadek i babcia byli biedni z domu i nie mieli na tyle ziemi, żeby żyć z roli. Ciężko pracowali, ale jak mówiła babcia „teraz mieszkają po pańsku i po pańsku umrą”. Później wybudowali też chlewnie i babcia zajęła się hodowlą świń, które później oczywiście sprzedawała. Dziadek handlował butami. Jeździł do fabryk obuwia do Radomia i Małogoszczy i kupował większe partie butów, które później skutecznie i z niemałym zyskiem sprzedawał na wiejskich targowiskach. Z racji tego, że dziadkowie wcześniej nie mieli samochodu, ale mieli garaż to ten garaż pełnił rolę magazynu na buty. Ile tam było kaloszy, gumofilców, butów tak zwanych odświętnych, które ludzie zakładali tylko w niedziele, święta, na wesela i pogrzeby. Dziadek na początku towar zawoził furmanką, a później dorobił się samochodu. Był to stary i wysłużony „Lublin”. Brzydki i zardzewiały furgon, ale dziadka zawsze dowoził tam gdzie dziadek chciał.
Handel temat numer jeden
– Pamiętam, że w domu dziadków, w którym mieszkałem także ja i moi rodzice rozmawiało się bardzo często o handlu. Był to temat numer jeden- kontynuuje pan Waldemar. – To był temat, o którym moja rodzina mogła rozmawiać w nieskończoność. Oni kochali swoją profesję. Byli handlarzami z zamiłowania i z zawodu. Nic w takim razie dziwnego, że i mój ojciec zajął się handlem i przejął po dziadku branżę obuwniczą. Niestety mój tata wcześnie zmarł i to ja musiałem przejąć pałeczkę i kontynuować rodzinną tradycję. To był koniec lat 60- tych ubiegłego wieku, kiedy po raz pierwszy stanąłem za własnym straganem. Nie byłem już tylko chłopcem, który pomaga babci czy ojcu. Sam własnoręcznie wykładałem towar, który na początku mojej działalności handlowej stanowiły nomen omen buty. Sam się targowałem z klientami i sam inkasowałem gotówkę. Jednak po pewnym czasie buty przestały schodzić i trzeba było pomyśleć o innym asortymencie. Wtedy pochodziłem trochę po targowicy i patrzyłem, czego brakuje. Co ludzie kupią szybko tak żebym nie musiał zamrażać gotówki. Brakowało na targowiskach męskich garniturów to ja te garnitury zacząłem sprowadzać i sprzedawać. To był całkiem dobry okres do handlu, pomimo że takimi jak ja bardzo interesowała się Państwowa Inspekcja Handlowa. Bez przerwy były kontrole zezwoleń na sprzedaż, a jak ktoś takiego zezwolenia nie miał to płacił bardzo wysoką karę i z handlem to już mógł się pożegnać. Wiadomo to były lata tak zwanej komuny i nasze socjalistyczne Państwo wszystko musiało mieć pod kontrolą, ale z drugiej strony to był bardzo dobry okres dla handlarzy oczywiście takich, którzy mieli układy w fabrykach lub hurtowniach. Nie powiem, że dawałem łapówki, bo to podobno teraz jest karalne, ale powiem, że zawsze udało mi się załatwić towar pierwsza klasa. Wszyscy mi zazdrościli i pytali skąd ja biorę taki towar, a ja im odpowiadałem, że do handlu tak jak i do wszystkiego trzeba mieć talent, a ja dodatkowo zamiłowanie do tej profesji wyssałem z mlekiem matki, która zajmowała się sprzedażą świętych obrazków przed kościołami to Opatrzność musi mi sprzyjać.
Do „Ruskich” po złoto
– I tak przyszły lata 80- te, a w raz z nimi epoka wycieczek handlowych. Kto wtedy nie jeździł za granicę w celach handlowych ten był frajer- dodaje Waldemar Szadurski. – I tak jeździło się do byłego ZSRR i zawoziło się: szminki, peniuary, pseudo oryginalne spodnie czy bluzy, a przywoziło się złoto, dolary, telewizory, miksery czy odkurzacze. Wszystko w naszym biednym, wówczas kraju sprzedawało się na pniu. Towar się sprzedało to z powrotem się jechało do „Sowietów” i tak nie raz nawet dwa razy miesiącu. Czasy to były piękne, bo i wspomnienia z takich wycieczek handlowych są bardzo przyjemne. Zawierało się dużo znajomości i to nie tylko handlowych. Po pewnym czasie „Ruscy” nas wykasowali i sami zaczęli przywozić swój towar. Później przyszły czasy wojaży do Turcji po dekatyzowane spodnie i kurtki. Wyjazdy do zniszczonej wojną Jugosławii z pompami do studni i wiertarkami w zamian, za które przywoziłem dolary i marki niemieckie. Wyjazdy do Berlina Zachodniego po telewizory kolorowe i odtwarzacze video. Na wszystkim można było dobrze zarobić, ale niestety wszystko, co piękne szybko się kończy i tak też zagraniczne wycieczki handlowe też się skończyły.
Prekursor wolnego rynku
– Na szczęście w naszym kraju nastała epoka wolnego rynku i to był prawdziwy raj dla ludzi znających się na handlu i lubiących handel – twierdzi pan Waldemar. – Proszę sobie wyobrazić, że ja na targowicach sprzedawałem swojską kiełbasę taką prosto od chłopa i nikt nie wymagał ode mnie zezwolenia z Sanepidu. Wówczas były lata zielonego światła dla handlu. Ja handlowałem jeszcze pieczywem i wędzonymi rybami. Ja nawet kupowałem jabłka na giełdzie w Sandomierzu i sprzedawałem je w Częstochowie. Później handlowałem artykułami chemicznymi jak proszki do prania czy zmiękczacze do tkanin, ale najzabawniejsze jest to, że zawodowy handel zakończyłem sprzedając buty. Jednym słowem wróciłem do korzeni. Co prawda były to buty młodzieżowe i sportowe, ale zawsze to buty. Wielu ludzi, którzy zaczynali budować ze mną Polskę wolnorynkową do tej pory stoi na bazarze. Raz narzekają innym razem sobie chwalą to, czym się zajmują. Jak to ludzie raz mają dobry humor, bo towar się sprzedał. Innym razem tego humoru nie mają, bo klienci nie dopisali. Moim jednak zdaniem handel ma w sobie coś z hazardu i po prostu wciąga. Samo targowanie się z klientem jest ekscytujące, a przy tym bardzo zabawne. Ja po wielu latach praktyki wystarczy, że spojrzę na człowieka i będę wiedział czy on nadaje się do handlu czy zajmuje się tą profesją, bo nie ma nic innego do roboty. Handel trzeba pokochać i mieć go we krwi tak jak ja miałem, ale widocznie nie potrafiłem dobrze przekazać tej pasji, bo syn wybrał inną drogę. I nie twierdzę, że tak jak ja powinien włóczyć się po targowiskach, żeby zarobić na chleb, ale mógł zostać na przykład dyrektorem dużej sieci handlowej, bo handel to handel i nie ważne czy odbywa się z wozu drabiniastego czy w supermarkecie. Ważne, kto stoi po drugiej stronie lady i kto oferuje towar klientom. A jaki powinien być rasowy handlarz. Powinien być cierpliwy i wyrozumiały. Musi umieć wysłuchać klientów, bo ludzie przychodzą do niego nie tylko po to, żeby coś kupić, ale też po to, żeby sobie pogadać, ponarzekać czy nawet wyżalić się. Czasem towar schodzi na drugi plan, a może to ja zrobiłem się już zbyt sentymentalny na stare lata i może rzeczywiście handel stał się bardzo drapieżny. Może po drugiej stronie lady nie ma już człowieka tylko jest bezduszny klient, któremu na siłę trzeba wcisnąć towar. Mnie, jako emerytowi w branży handlowej wolno się rozmarzyć i powspominać dawne czasy. Czasy targowania się o każdą złotówkę, ale też wielkiego szacunku dla klienta – dodaje pan Waldemar.