Nie chciał, ale zabił

Grudzień 1972 roku pozostanie dla Marcina datą kojarzącą się z największym koszmarem jego życia. Nie chciał, ale zabił. Zabił kolegę, z którym wspólnie pił alkohol. Uderzył go tylko jeden raz, ale ten upadł tak niefortunnie, że uderzył głową o kamień. Może gdyby rozpijali butelkę wódki w domu to nie doszłoby do takiego nieszczęścia, ale dwóch wtedy 19 – latków wybrało na miejsce spożywania alkoholu park. Marcin był pewny, że dostanie karę śmierci, ale sąd dopatrzył się okoliczności łagodzących i wyrok zabrzmiał 25 lat więzienia. Odsiedział cały wyrok, a przez ćwierć wieku zaliczył Rawicz, Wronki, Gdańsk. Dzisiaj 61- letni już mężczyzna bardzo żałuje tego, co zrobił. Czasu nie cofnie, ale próbuje żyć normalnie po odpokutowaniu tego, co zrobił w młodości. Jest to trudne, bo koszmar młodości wraca nieustannie.
– Ja temu człowiekowi odebrałem życie, a swoje życie zmarnowałem, a przynajmniej młodość – mówi Marcin. – Wtedy w grudniu w parku uderzyłem go tylko raz, bo przyznał się do tego, że sypiał z moją dziewczyną. Pech chciał, że to jedno uderzenie okazało się tragiczne w skutkach. Ja nawet nie wiedziałem, co się stało, gdy na drugi dzień przyszli po mnie milicjanci. Myślałem, że chodzi o jakieś włamanie, bo muszę przyznać, że ja aniołkiem w młodości to nie byłem. Gdy dowiedziałem się, że Józek nie żyje przeżyłem szok. Do winy przyznałem się od razu. Na początku adwokat powiedział mi, że prawdopodobnie czyn zostanie zakwalifikowane, jako pobicie ze skutkiem śmiertelnym, ale Józek był synem jakiegoś funkcjonariusza, o których mówiło się tajniacy. Zostałem przez to inaczej potraktowany i odpowiadałem za morderstwo. Wtedy pomyślałem, że dostanę stryczek, ale sąd dopatrzył się okoliczności łagodzących i wymierzył mi karę 25 lat więzienia. Musiałem nauczyć się żyć na nowo.
Pierwsza gazeta po czterech latach
– Nie wiem jak teraz traktowani są więźniowie, bo w konflikt z prawem nie wchodzę, ale ja byłem polewany zimną wodą, siedziałem na nodze od taboretu, a pierwszą gazetę do przeczytania dostałem po czterech latach. Nie muszę chyba dodawać, że po paru dniach znałem ją na pamięć. – kontynuuje Marcin. – Pracownicy służby więziennej dobrze wiedzieli, za co siedzę i kogo mam na sumieniu. W ich mniemaniu zabiłem syna ich kolegi po fachu. Dzisiaj, gdy już mam siwe włosy na głowie to czasem tak się zastanawiam czy oni nie mieli racji, ale wtedy za więziennym murem budził się we mnie bunt. Oj bunt był ogromny szczególnie, że miałem posłuch wśród współwięźniów i należałem do grupy grypsujących ludzi. Ale jak człowiek za kratami mógł się buntować. Mógł nie jeść, bo odbywał strajk głodowy to po ośmiu dniach karmili go dożylnie. Mógł połknąć kawałek gwoździa, ale wtedy szedł na operację. Mógł się pociąć to znaczy pokaleczyć to wtedy tylko stracił sporo krwi i był osłabiony. Z perspektywy czasu oczywiście wiem, że takie bunty, w których ja również uczestniczyłem nie opłacały się, bo zbuntowany więzień miał zakaz widzeń, nie mógł dostawać paczek, a jak bardzo podpadł to szedł do karceru. Wtedy jednak młodej rozpalonej głowie trudno to było, przeanalizować. Zrozumiałem to dopiero po kilku latach i pomimo, że nie dałem się złamać pracownikom służby więziennej to przestałem się tak bardzo buntować. Chyba to zostało dostrzeżone, bo po siedmiu latach spędzonych w więzieniu we Wronkach dostałem pracę w bibliotece. Jaka to była dla mnie ogromna radość. Miałem zajęcie przez kilka godzin dziennie. Mogłem czytać książki oczywiście po wypełnieniu swoich obowiązków, które praktycznie na początku sprowadzały się do sprzątania pomieszczenia bibliotecznego. Po kolejnych dwóch latach nienagannej pracy w bibliotece to ja sam mogłem wypożyczać książki, a wiązało się to z pewnymi korzyściami, bo za książkę, która była bardzo popularna i każdy chciał ją przeczytać, jako pierwszy brałem paczkę herbaty lub paczkę papierosów. W tamtych czasach herbata i papierosy w więzieniu były niczym waluta, a gdzie tam waluta. Ten towar był cenniejszy nawet od dolarów. Za herbatę i papierosy można było „odkupić” od współwięźniów jedzenie, które dostawali w paczkach, papier listowny i koperty, bo to też był towar deficytowy, a co najważniejsze to ja sam mogłem sobie popijać herbatę i palić papierosy tyle ile chciałem. Herbatę to się parzyło taką bardzo mocną, po której nie można było zasnąć przez całą noc. To piło się tą herbatę i rozmawiało z kuplami spod celi o wszystkim. O tym jak pięknie musi być na wolności, bo za wolnością tęsknił każdy. Rozmawialiśmy też o tym, co będziemy robić jak nas wypuszczą. O wolności marzył każdy i nie było twardziela, który potrafiłby te tęsknotę ukryć. Nie wiem jak teraz wygląda więzienne życie, bo podobno teraz to nawet telewizory są w celach, a więźniowie mogą korzystać z siłowni, ale wtedy, kiedy ja odsiadywałem wyrok tak nie było. Rano za to był apel, później śniadanie, godzinny spacer, obiad, kolacja. Kąpiel raz na tydzień. W celi wychodek zasłonięty dyktą, w oknie krata, a przy ścianach prycze i tyle. Wtedy słowo „siedzieć” znaczyło dokładnie to, bo głównie się siedziało na krześle, lub leżało na pryczy. Osoby o słabej psychice od spędzania w ten sposób czasu przez kilka lub kilkanaście lat mogą po prostu zwariować i niektórzy wariują. Ja nie zwariowałem dzięki rozmowie z psychologiem, który powiedział mi te słowa „Człowieku ty zabiłeś, ty musisz za to odpokutować. Zabiłeś kolegę, którego nie ma już wśród żywych. Nie mnie ciebie oceniać, ale oceń się sam.” Wtedy dotarła do mnie taka myśl, że rzeczywiście muszę odcierpieć za to, co zrobiłem, chociaż nie zrobiłem tego celowo. Nigdy nie podszedłem do tego w ten sposób, że stało się i już. Zawsze żałowałem tego, co zrobiłem.
Tatuaże robiło się z nudów
– Tatuaże to była w tamtych latach taka więzienna moda, ale nie tylko – opowiada Marcin. – Niektóre znaki wytatuowane na twarzy, rękach czy klatce piersiowej coś oznaczały, ale co to niech pozostanie moją tajemnicą. Powiem tylko, że ten, kto miał więcej tatuaży ten miał większy szacunek wśród współwięźniów i większe kłopoty wśród pracowników służby więziennej. Niektórzy tatuowali sobie imiona swoich dziewczyn, inicjały ukochanej czy jakieś tam tajemnicze znaki, które tylko oni sami rozumieli. Czasami robiliśmy sobie tatuaże z nudów, a na nadmiar nudy to jedyna rzecz, na jaką nie można narzekać w więzieniu. Obecnie chyba ta moda przeminęła, bo coraz mniej wytatuowanych facetów chodzi po ulicach. Moda na tatuaże się skończyła.
Pogoń za życiem
Marcin odpokutował swój czyn i po 25 latach opuścił więzienne mury.
– Wyszedłem w listopadzie 1997 roku to wychodzi na to, że jeden miesiąc kary mi darowano- dodaje Marcin.- Rodzice tego chłopaka już nie żyli, a ja powiem szczerze, że nie dowiadywałem się, gdzie on został pochowany. Nie chciałem do tego wszystkiego wracać wspomnieniami. Nie chciałem odwiedzać jego mogiły. Odpokutowałem, odcierpiałem i nie chciałem wracać wspomnieniami do tamtych tragicznych chwil. Najważniejszą dla mnie sprawą było znalezienie pracy, ale pomógł mi cioteczny brat i udało mi się. Wtedy wiedziałem, że jak nie zacznę pracować to mogę szybko wrócić tam skąd wyszedłem, a ja tego bardzo nie chciałem. Za to bardzo chciałem ułożyć sobie życie. Udało mi się i mimo tego, co zrobiłem Opatrzność czuwała nade mną. Poznałem cudowną kobietę, która zgodziła się wyjść za mnie za mąż. Po roku pojawił się pierwszy syn, a po trzech latach drugi. Ja pracuje i żona też pracuje. Powodzi nam się tak jak każdej przeciętnej rodzinie i jest wspaniale. Byłem nawet trzy razy na wczasach nad morzem i raz w górach. Oglądam telewizją, kiedy mi się podoba i czytam książki, kiedy mi się podoba. Jem to, na co mam apetyt, a nie jem wtedy, kiedy nie jestem głodny. Chyba na tym polega wolność. Nie robię jednej rzeczy, a mianowicie nie pije alkoholu, bo tak sobie postanowiłem jeszcze w więzieniu. To przez alkohol trafiłem za kraty, bo po pijanemu zabiłem swojego kolegę.
Marcin głośno zastanawia się nad tym czy istnieje resocjalizacja.
– Chyba tak, bo mi się udało i żyje jak każdy normalny człowiek, pomimo wielkiego błędu młodości – mówi Marcin. – Z drugiej jednak strony tak sobie myślę, że ta resocjalizacja chyba tak do końca nie jest dopracowana, bo wielu z tych, którzy weszli na drogę przestępstwa wraca do kryminału, a tak nie powinno być. A może jest tak jak twierdzą niektórzy specjaliści od psychologii i psychiatrii mówiąc, że niektórzy mają zło we krwi. Może to wina genów, może otoczenia, w jakim się wychowują. Ja tego nie jestem w stanie ocenić, bo pomimo doświadczenia życiowego po obu stronach więziennego muru nie mam takiej wiedzy. Ja żyje jak każdy inny, ale sumienie mnie bardzo gryzie. Ten koszmar młodych lat ciągle powraca – dodaje Marcin.

 

Foto. Internet

Polecamy również